Nie wytrzymałam i przeczytałam to od deski do deski. Równe dziesięć lat zapisków. Leitmotywy okresu 16+: "upiłam się", "jestem zakochana", "jestem nieszczęśliwie zakochana" (gdzieś zaplątało się nawet - o zgrozo - zdanie: "tylko jego kocham!"), "trzeba zmienić świat", "jestem młodym niepokornym poetą", "byłam na zebraniu". Okresu 20+: "jest mi smutno", "mieszkam w akademiku", "jest mi smutno, bo mieszkam w akademiku", "pokłóciłam się z partnerem", "[dowolny opis przyrody]". 23+: "czytam Koran", "piszę artykuł", "muszę skończyć studia", "nienawidzę studiów", "byłoby mi smutno, ale muszę pisać artykuł i skończyć studia".
Kto nigdy nie pisał pamiętniczka, niech szczerze żałuje.
Najpierw była... Nie, najpierw była Multipoezja. Zafascynowana nagle zyskanym dostępem do internetu spędzałam wakacje na czacie onetu wśród tłumu wierszokletów. Również ja szczyciłam się w tamtych czasach wytartym zeszytem z zapiskami złamanymi wersami i zwyczajem piętnastominutowego zastygania - w najmniej oczekiwanych momentach - nad własną "twórczością". Blogosferę poznawałam dzięki multipoetom i, na samym początku, przede wszystkim przez ich blogi. Tamten pierwszy założyłam z zamiarem publikowania wierszy.
Te "naście plus" to ciekawy okres. Człowiek łaknie świata i rzuca się w wir wszystkiego, co spotyka po drodze, nieraz z desperacją i nadchnieniem godnym średniowiecznego ruskiego mistyka. I dla pozornie błahych spraw jest gotów "iść w ogień, byle dokazać siłę własnego serca". Potem czasami ciągniemy ze sobą te sprawy i wspomnienie tej desperacji, a to, co z nich po latach zostaje, bywa fundamentem dla naszych późniejszych aspiracji, zwyczajów, póz, lęków. Ja szłam w ogień dla pisania, filozofii, radykalnie lewicowej polityki i trudnych (zbyt trudnych dla tamtej mnie) miłości.
Wtedy blogi pisało się inaczej i dla innej publiki. Tworzone z piarowsko - marketingowych pobudek praktycznie nie istniały, znanych blogerów można było policzyć na palcach jednej ręki, a tematyczne blogowanie raczkowało. Znakomita większość blogów była po prostu pamiętnikami - tyle, że otwartymi dla szerokiej rzeszy anonimowych czytelników i komentatorów. Ani o jednych, ani o drugich nie było trudno - nawet wtedy, kiedy zawartość bloga nie miała żadnej nadzwyczajnej wartości, a jego autor nijak nie starał się wybiegać przed wirtualny szereg. Blogosfera była właściwie wspólnotą.
Jakkolwiek wszystko, co mnie spotkało, było przypadkiem, nie ułatwiłam sobie w nastoletnich czasach drogi przez życie. Dziś wyobrażam sobie stereotypową licealistkę w tym wieku - jak martwi się maturą i klasówką z matematyki. Podkochuje się może w panu od polskiego, czyta troszkę pretensjonalne mądre książki i chodzi z jakimś miłym kolegą z III a. Nastolatkę, którą nigdy nie byłam. Lektura starego pamiętnika poniekąd uspokoiła mnie myślą, że intensywność wielu z tych dramatów rzeczywiście jest charakterystyczna dla wieku, w którym się je przeżywa. Że cokolwiek by się nie działo, TAK cierpieć już nigdy nie będziemy.
Przezwisko "tarnina" wymyśliłam sama. Nie miało żadnej egzaltowanej otoczki - po prostu podobało mi się to słowo. W tamtych czasach - kiedy podstawą internetowych społeczności była anonimowość - używałam oczywiście także miliona innych nicków. W tytule bloga z czasem tarninę zastąpiła Arina Prochorowna - od trzecioplanowej postaci z "Biesów" Dostojewskiego, wulgarnej i obrazoburczej akuszerki. arina-prochorowna.blog.pl miała długi żywot, wielokrotnie dłuższy niż jej poprzedniczka. Mimo to właśnie z pseudonimem "tarnina" zżyłam się najbardziej.
Miałam jeszcze bardzo niedługi staż jako emigrantka, kiedy powiedziałam sobie, że nigdy nie wrócę do Polski. Pierwszy rok na obczyźnie był czasem samotności i rozczarowań. Chyba typowych dla sytuacji - tym niemniej nie życzę nikomu, aby coś podobnego przeżywał. W zapiskach i korespondencji z tamtych lat kurczowo trzymałam się opisów codzienności - taka namiastka domu wśród stale towarzyszących mi tęsknot i niepewności. Chyba. Nigdy nie żałowałam swojej decyzji.
"Facebook will kill your blog" - napisałam kiedyś (nomen omen) na facebooku. To po części prawda. Facebook i jemu podobne wynalazki wywróciły do góry nogami nawyki internetowych egotystów. Nasze akapity stały się coraz krótsze i bardziej abstrakcyjne, strony naszych fotoblogów opustoszały. Po co pisać internetowy pamiętnik, skoro przy minimum środków i wysiłku możemy urządzić przyjaciołom transmisję z naszego życia? Jednak i sam internet zmienił się nie do poznania. Strony robione w html-u odeszły do lamusa, widok własnych słów na ekranie opatrzonym logo Explorera przestał być fetyszem. Szeregi blogowych wspólnot i wspólnotek się przerzedziły. Już nie wystarczyło umieć sklecić kilka zgrabnych zdań, aby zyskać czytelników. Obok najbardziej wytrwałych zostali ci naprawdę utalentowani, pracowici i kreatywni (siebie bym - bynajmniej nie przez fałszywą skromność - zaliczyła do pierwszej grupy). Wśród czytelników blogów - pamiętników rzesze wirtualnych "przyjaciół" zastąpiły grupki, wśród których prym zaczęli wieść przyjaciele z realu.
Lata 2008-2010 to strasznie ciemne lata. Dziwne, na szybko sklecone małżeństwo i długi, gorzki aftertaste po rozstaniu. Niekończące się nielubiane studia. Nuda. Brak wiary w siebie i straszliwe miotanie się we własnych działaniach, celach, marzeniach, w pomysłach na życie. Dojrzałość plasknęła mnie w twarz niczym prostacka kłótnia po długich latach związku. "Nie ułatwiłam sobie drogi przez życie"... Myślałam, że już nigdy nic się nie zmieni.
W jakiejś powieści dla dziewcząt przeczytałam kiedyś zdanie: "Wyrosłam z pamiętnika jak ze szkolnego fartucha". Coś w tym jest. Kiedy porównuję zapiski z liceum z tymi z lat dorosłości, uderzająca jest nie tylko radykalna zmiana stylu pisania i leitmotywów, ale również różnica między ilością i objętością. Już żadna systematyczność, żadne długie elaboraty o sensie bytu, wszechświata i tak dalej. Werterowskie zwierzenia zastąpiły lakoniczne zdania i zwięzłe cytaty z rozmów lub korespondencji. Moje życie można podzielić na to, które żyłam po polsku i to, które żyję po czesku. Wśród zapisków coraz częściej pojawiają inne języki niż mój ojczysty. Adekwatniejszym dla wyrażania uczuć staje się język czeski.
Myślałam, że już nigdy nic się nie zmieni, a zmieniło się praktycznie wszystko. Okrężną drogą wróciłam do dawno porzuconej wiary w Boga. Do studenckiego aktywizmu i do radości kształcenia się. Nieraz na tych drogach okrutnie porozbijałam sobie kolana, nieraz chciało mi się wymiotować ze zmęczenia i rozczarowania brakiem urzekających widoków. Ale otrzepywałam się i szłam dalej. Idę dalej... W sile, którą dały mi chybione afekty, dziwne lokaty uczuć, udane rozstania, bardzo udane przyjaźnie. W nowym - oby dojrzalszym i lepszym - łaknieniu. I oby z niezbędną dawką pokory i zachwytu.
Ze szkolnym fartuchem pod pachą?
Ja. Anenea. Tarnina. Arina. Marta.
Powodzenia życzę!
OdpowiedzUsuńVšechno nejlepší!
Děkuju...
OdpowiedzUsuń