czwartek, 10 stycznia 2013

...

Sędzia przypominała historyczkę Tinkovą i była całkiem miła. Nie trwało to nawet dwóch godzin.
- Kiedy małżonkowie mają dzieci, staram się argumentować chociaż tym, żeby zostali razem dla dobra dzieci, ale u was sprawa jest beznadziejna...
(pewnie, że tak, beznadziejna, dzieci nie mamy i nie mielibyśmy, on nie chciał, a ja nie wiem, czy mogę...)
"Co za okropna praca" - pomyslałam.
- No to mamy to wreszcie za sobą - rzuciłam na pożegnanie i głupio sie usmiechnęłam.
Pierwszymi ludźmi, którzy się dowiedzieli, było dwóch bezdomnych gdzieś między Ovocnym trhem a placem Jana Palacha. W kieszeni podskakiwał milczący telefon. Nie mam komu się tym pochwalić. Nie mam komu się zwierzyć.
Pierwsza łza splynęła w kolejce do pani z dziekanatu i towarzyszyło jej niewypowiedziane zdanie: "jezu, dziewczyno, tylko nie tutaj".
Mój ojciec ponoć krzyczał do matki na rozprawie rozwodowej: - Zniszczę ci zycie i nic ci nie dam! Rozmyślałam o tym, jak ohydne musi to być wtedy, kiedy małżonkowie rzeczywiście nie dojdą do porozumienia. Kiedy istnieje ostry konflikt albo wtedy, kiedy jedna ze stron za wszelką cenę chce rozwodowi przeszkodzić.
Chuj z mądrymi słówkami. Myslałam o konkretnej sytuacji.

A co do rodziców, po latach uświadamiam sobie, że największym rozczarowaniem, ktore spotkało mnie ze strony mojego ojca, było to, że wcale się o nas z matką nie kłócił. Że nas jej po prostu, bez żadnej refleksji, zostawił - tak, jakby to było najoczywistsze pod słońcem. Tak.

A przecież podobno jestem tak strasznie silna. Wcale nie jestem silna.